Po dotarciu na miejsce wieczorkiem okazało się że reszta ekipy już tylko na nas czekała. Któż to jest, ta reszta? Ano na pierwszym miejscu trza by wymienić Ankę Skakankę – szalone dziewczę które zmienia plany z częstotliwością uderzeń serca ryjówki. Skakanka pochodzi z Sopotu – tak, naszego Trójmiejskiego – i miała z nami jechać. Ale jej się potem umyśliło inaczej i pojechała pociągami, autobusami, na piechotę i samochodami z kolegami. My mieliśmy miejsca więcej na relaks. I też dobrze. W kolejności są też chłopaki z Nowego nad Wisłą, którym niestety też wykruszyło z kompani przesympatyczne dziewczę i to w dzień przed wyjazdem. Nowych jest trzech i są bardzo szybko adaptującą się do warunków ukraińskich drużyną. Jest też silna ekipa z południa i to zarówno z okolic Krakowskich jak i Żywieckich. Jest nawet jeden doktor internista z Częstochowy. Łącznie jest całkiem silna reprezentacja Polski, a jak dojedzie w poniedziałek Zbyszko, to będzie nas nawet czternaście osób.
Niestety niedzielny poranek nie przyniósł wielkiej radości. Część ludzi natchniona i jakoś przekonana do słów Mykoly – czyli organizatora pojechała na górę. Jak się okazało – po to tylko aby posiedzieć w pizgającym wietrze, opatulając się w coraz to nowe wynajdowane w zakamarkach uprzęży i plecaków ubrań, o których już dawno myśleli, że powinni je po zimie wypakować. A co robiła ekipa nadmorska – z wyłączeniem oczywiście Skakanki która kurcgalopem pognała na szczyt? Ano relaksowaliśmy się niespiesznie. Nic nie trzeba było robić. Pierwszy raz od bardzo dawna. Telefon polski nadal włączony – choć w sumie nie wiem po co, bo ceny tu takie że i tak nie odbiorę. Pogoda pod psem, pogarsza się coraz bardziej. Rybki dodane na cały tydzień, internet nie działa, więc poczty nie ma jak sprawdzić. Naprawdę nie pozostało nic innego – tylko relaks. Ekipa nadwiślańska oraz południowa pomagały dość sprawnie w relaksowaniu się – tutejsze wino, piwo i wódka spotkały się z szerokim uznaniem naszej polskiej komisji kiperskiej. Dzień mijał. Dobrze, że miałam skrzypce. Granie pomagało w wymawianiu się od picia. Dzięki temu nie podzieliłam losu niektórych kolegów, którzy niestety nie umieli grać… Dla wszystkich smutną wiadomością okazał się fakt, że jutro pogoda wcale lepsza nie będzie… W sobotę nastąpiło takoż oficjalne otwarcie gdzie podniesione zostały flagi Ukrainy i Stowarzyszenia Paralotniowego organizującego, odśpiewany został hymn Ukrainy, były przemowy i bicie braw… a potem znów było sało i wódka, wina, piwa i kwas chlebowy… No ponoć jutro przecież pogody nie będzie… Były więc w noc płynące opowieści, wspomnienia, rozmowy, toasty i nieodzowne „Do zemi, na serc, i ticheńko ticheńo jak… żaa-chnioom!!!!!” czyli nieustające zawołanie tutejszych do kieliszka. Było też trochę muzyki. Ale była świadomość, że przecież jutro lepiej nie będzie.