Analizy w laboratorium zakończone definitywnie! ha!
ciekawe tylko jak wyniki wygladaja? mam nadzieję że coś ciekawego się tam znalazło...
teraz już tyylko porząkuję i sprzątam po sobie... mam też do przełożenia do właściwych pojemników które dotarły kilka dni temu, prawie połowę próbek w formalinie... o - to nie będzie fajne...
sukcesywnie ogarniam kawałek za kawałkiem przestrzeni którą zdązżyłam zaanektować dla siebie i ze zgrozą odkrywam, że jest tego całkiem sporo... w sumie to nie ma labu, w kótrym bym czegoś nie zostawiła albo przestawiła :) jak wirus :)
dość wczesnym popołudniem, po przelaniu części próbek dochodzę do wniosku, że jeśli jutrowyjeżdżam z samego rana to muszę jeszcze dziś pójść na spacer, póki jest jasno i pięknie... choć wierzę święcie że tak mało mam do zrobienia że i tak skończę wcześnie. Nie ryzykuję jednak bo nigdy nie wiadomo.
Pierwszy zaduch formalinowy tym bardziej utwierdza mnie w przekonaniuo słuszności postanowienia spacerowego...
zdejmuję fartuch i wychodzę...
spaceruję wybrzeżem w stronę zamku (jego ruin), czyli w tą część miasta, w której jeszcze mnie nie było... jest pięknie: ciepło, słonecznie, lekka bryza od oceanu... niespiesznie, pierwszy raz od dawna po prostu idę przed siebie...
dziś odebrałam moje plastikowe skrzynie na próbki i jeszcze czeka mnie zapewne kilka podejść do spakowania sensownie tego tam wszystkiego.
Zamek wspaniały...na wysuniętym głębiej w morze cyplu, o którego stopy uparcie i głośno rozbijają się fale... raz za razem, niezmiennie od tysięcy lat...
cieszę się że się wyrwałam!
po drodze kupuję jeszcze nieśmiertelne pamiątki dla mojej rodziny: magnes na lodówkę dla mamy i czekoladę produkowaną TU dla brata... bez tego nie mam co wracać do domku:)
Miasteczko zachwyca mnie także i tymi zaułkami... nie ma co ukrywać - St Andrews po prostu jest piękne...
wracam jednak nieubłaganie do podpiwniczeń laboratoriów. Orientuję się, że muszę pojechać do domu i spotkać się z Billem bo inaczej zostanę na lodzie z transportem na autobus... a że już i tak zabawa była ze zorganizowaniem wysłania próbek do domu i że koniec końców ja wiozę je do Londynu i stamtąd transportem dotrą do Polski... to muszę samochodem dotrzeć na dworzec - skrzynka będzie ważyć niemal 30 kg... troszkę to już jest. Dyrdam więc rowerkiem, ustalam wszystko z Billem, który jest zachwycony faktem zobaczenia mnie w jego domu w którym de facto od tygodnia mieszkam niemal jak duch...
wracam do labu...
i tak jak gdzieś w otchłaniach podświadomości się obawiałam - utykam tu znów do późna... fakt, że tym razem z powodów lekko pokopanych...
ale po kolei: najpierw przelewałam próbki... frmalina zaczęła dawać się we znaki pierwszymi bólami głowy - zrobiłam więc sobie przerwę i sprzątałam odczynniki, dokumentowałam fotograficznie otoczenie... znów trochę popracowałam z formaliną i znów sprzątanie... pod wyciągiem ustawiłam kolby ze zlewkami do utylizacji...miały takie piękne barwy... chabrową i bursztynową...w pewnym momencie odkryłam, że woda morska wlana do chabrowych odpadków po oznaczaniu białek, daje takie malownicze, piękne chmurki...
zaczęłam więc kombinacje sub-alpejskie z ustawianiem flaszek tak, aby tło było odpowiednie, aby ładnie się przenikały, zaczęłam znosić różne lampy aby odpowiednio oświetlić te kolby z odpadkami... ustawiałam się z aparatem z różnymi gadżetami i ...
oj, źle ze mną :)
dodaję po kropelce tej cudownej słonej wody i robię ujęcia...
w pewnym momencie chmura zamknięta w szklanym świecie kolby przybiera postać... konretną i dla mnie rpozpoznawalną... staje się głową misia...nie wiem jak mam to zinterpretować i zastanawiam się wręcz czy nie jest to nadmiar oparów we krwi ale ewidentnie w mojej kolbie zamieszkał MIŚ... cudownie!
jednak z czasem przechodzi on metamorfozę w inną formę bytu a ja odkrywam, że piękne chmury i zawirowania mogą powstawać gdy dodać oklejnego koloru... co mam pod ręką?... hmmm... rozejrzyjmy sie... SOK! mam sok z czarnej porzeczki :)
no to jechana!
zabawa oraz fotografia dokumentacyjno-pamiątkowa zajmują mnie do reszty ... na kilka godzin...
tuż przez 3 rano orientuję się, że powinnam od dawna być w domu juz spakowana i śniąca pięknie, żeby w autobusie móc funkcjonować przez te 12 godzin... szlag!
a ja się bawię w najlepsze!
wróciłam na piechotę do domu - czywiście było już raczej jasno... leniwie spakowałam się walcząc z pokonującym mnie z lekka przeświadczeniem ze lepiej mieć wszystko w dupie i po prostu położyć się spać... bo łóźko tak przyciąga i tak obiecująco szemrze kołysanki...