bez wiekszych emocji mija godzina za godziną...
no, było ich ledwie kilka...
przysypiałam sobie w najlepsze gdy do busa wpadł pan w oczojebnej kamizelce i pyta czyja jest ta wielka czarna plastikowa skrzynia w bagażniku. Odpowiadam grzecznie, że moha i widzę pana kręcącego głową... "ona jest za duża"..."no ale przecież teraz nie wysiądę (chyba mnie nie wyrzuci???)"..."nie powinni pani w Dundee wpuścić do autobusu"...
ufff - ale już mnie nie wyrzucą! ha!
a potem było ciekawie gdy po dotarciu do Londynu wiedziałam, że Pietrek raczej się spóźni i musiałam sama wytachać moje graty. Pierwszy raz w życiu mój organizm powiedział tak wyraźnie "spieprzaj"... zarzuciłam na plecy plecak czyli 18 kilo, na przód plecaczek 12 kilo no i ta nieszczęsna skrzynia z próbkami... bagatela 25 kilo... łącznie daje to 55 kilo czyli mniej-wiecej tyle ile ja ważę...no i sie udało to przemieścić jakieś 100 metrów... potem padłam na tak zwane przysłowiowe cyce...doczołgalam się do ściany dopchnęłam skrzynię i zzułam jakoś te plecaki z siebie...
mój telefon nie działał więc poprosiłam pana jakiegoś żeby pozwolił mi zadzwonić...oczywiście, a numer?...numer mam w komputerze! s komputer po pracy na nim niemal rozładowany... jakies 3% baterii... czyli jeśli będę miała szczęście to uda mi się odpalić plik i spisać numer... jeśli nie, to będę chyab tu czekać nie wiem na co...
Jakoś wszystko dobrze się kończy i ląduję znów u Pietrka i Kasi... po drodze jeszcze szybkie zakupy (jedzeeeenieee!!!) i w sumie odpadam szybciutko, w krainę Morfeusza zapadając się miękko jak w puch....