Dojeżdżamy do Dovrefjell!! Mamy zamiar odbić na lewo w środek parku! Ale przegapiamy gdzieś zjazd – i dupa nie da się już zjechać bo tory i tory i nie ma żadnych bocznych dróżek więcej… więc znów nie uda się zajrzeć do krainy moich piżmowych wołków??? Ano nie uda się… :( już za daleko odjechałyśmy żeby zawracać i potem znów ten sam dystans pokonywać a i czas goni nas… smutno… czemu zawsze trzeba się spieszyć? Bo jakbym stała w miejscu to bym się irytowała staniem i tym, że nie widzę innych miejsc. Tak, to istny paradoks i nie wiem czy tylko ja mu podlegam, czy inni podróżujący ludzie też tak mają? Że ciężko podjąć decyzję lub znaleźć kompromis pomiędzy zgłębianiem jednego miejsca a poznawaniem coraz to nowych… chciałoby się tak naprawdę i jednego i drugiego a tu mus wybierać… albo jedno albo drugie…najczęściej się wybiera to drugie – bo i tak trzeba dojechać „gdzieś tam”… Ale pewien smutek, że można by pójść przed siebie i zostać tu w jednym miejscu i nauczyć się tego konkretnego miejsca: w tym przypadku znaleźć woły piżmowe, pofotografować, zarówno je same jak i ich miejsce życia… ale wówczas nie dotarłybyśmy na północ Norwegii, tam gdzie ptasie kolonie i gdzie inne cuda… tak, nie wiem czy paradoks ten jest rozwiązywalny…
Połykamy kilometry jak smok, zatrzymując się co jakiś czas na rozprostowanie kości i zdjęcia. Docieramy też do Trondheim, które mijamy nie zjeżdżając nawet do centrum. Denerwujący jest jedynie fakt, że aby wyjechać E6 z miasta trzeba zapłacić… 30 koron – drogo ale jakoś to przełykamy… zdumiewa to, że za kilka kilometrów każą płacić znów – 15 koron… rozłożyli to na raty czy jak? Draństwo! Jedziemy lekko zniesmaczone dalej.
Plan dnia – trochę się odświeżyć!
Docieramy do jakiegoś jak zwykle malowniczego jeziorka i zjeżdżamy na zakole parkingowe. Puste bo niedaleko jest ładniejsze – z ławeczkami i kibelkami. Tu postanawiamy nasz plan wprowadzić w czyn. Z ręcznikami dyrdamy do wody i ściągamy dziarsko spodnie i buty. Odwagi starcza nam jednak tylko na zamoczenie nóg i tyłków. Na resztę jest jednak za zimno, że o pływaniu jako-takim już nie wspomnę! Szczęśliwie nikt nie zatrzymuje się na naszym parkingu, bo mimo dnia mógłby zobaczyć dwa księżyce w pełni odmakające w spokojnej wodzie śródleśnego jeziorka :D
Orzeźwione i odświeżone ruszamy dalej. Jeszcze kilka przystanków i niespodziewanie docieramy dokładnie do połowy Norwegii! Stoimy w miejscu, w którym za naszymi plecami południe, a przed nosami północ kraju. Nawet Kazimierz i Krówka doczekali się pamiątkowych zdjęć!
Jedziemy długo – jasno i brak wyraźnego zmęczenia… a poza tym, jakby się postarać to mamy szansę na nocleg dokładnie na polarnym kole!!! No i jak tu zatrzymać się gdzieś wcześniej jak taka frajda nas czeka? Wjechałyśmy na jakiś płaskowyż… krajobrazy jak z innej planety… ciągnące się po horyzont kamieniste otwarte przestrzenie przyozdobione zielenią płożących się karłowatych brzózek, mchów, porostów, poprzetykane białymi włosami wełnianek… surowość granicząca z martwotą… Aby dopełnić mrocznego wizerunku, krajobraz przyodziewa się w mglisty opar chmur. Dodaje mu to zarówno tajemniczości jak i uroku.
Przed 23.00 docieramy co celu dzisiejszej wędrówki. Koło polarne, zwane też kołem arktycznym czy kołem podbiegunowym. Na pobliskim parkingu (nie tym, który jest przy wieeelgachnym centrum koła podbiegunowego) rozbijamy namiot. Pierwszy raz nie mamy szans na rozbicie go na gruncie. Przymocowując śledzie kamieniami nocujemy po prostu na betonie. Przynajmniej jest płasko! :)
Słyszymy jak wiatr szarpie materiał naszego przenośnego domku. Zasypiamy wsłuchane w kołysankę nuconą przez ten nieposkromiony żywioł…