Poranek na kole podbiegunowym – spokojny, słoneczny i ciepły…tak ciepły, że wynoszę się z namiotu pod niebo… a potem od razu niemal zabieram zabawki i idę na spacer porobić zdjęcia. Piękno dookoła zachwyca i nastraja optymistycznie na dalszy dzień. Pobudka jak zwykle około 7.30 i śniadanie – wyjadamy resztki sera, który już nie chciał współpracować, choć w sosie jeszcze daje radę. Potem postój przy tym ogromniastym centrum koła polarnego… Ładujemy baterię do aparatu – to sprawa najpilniejsza! Po spacerze pamiątkowe zdjęcia na które tym razem załapał się nawet nasz podróżny rozluźniacz czyli plastikowy, piszczący młoteczek :) Szybkie mycie pod bieżącą wodą i ruszamy dalej. O baterii tym razem nie zapominamy!
Znów kilometr za kilometrem zbliżamy się do północnej Norwegii i choć droga dobra i widać na mapie, że przemieszczamy się dość sprawnie, to nadal tyle jeszcze przed nami… Cały dzień na E6 – już chyba drugi dzień…z naszych obliczeń wynika, że E6 stanie się naszym wiernym towarzyszem, co nie znaczy, że łatwym i prostym!
Kolejny tunel i kolejne przeniesienie do innej rzeczywistości.. niekiedy widok jaki towarzyszy nam przy wjeżdżaniu do wnętrza gór jest całkowicie odmienny od tego, który rozpościera się przed nami gdy z tej góry wyjeżdżamy. Raz fiord, a za chwilę jesteśmy po drugiej stronie lustra… rozległa dolina otoczona ośnieżonymi szczytami, z jeziorkiem u podnóży i czasem z domkami przytulonymi do zboczy. Pewien tunel również płata nam takiego figla… przebiliśmy się od fiordu poprzez wnętrze góry w inny świat – nagie strzeliste szczyty o jasnej cerze, w zielonych spódnicach i białych szalach…a pomiędzy ich stopami jezioro… inne niż wszystkie. Niekiedy obmywające nagie skalne cielska swą przejrzystą jak kryształ wodą. Dostrzegamy jeszcze jedno… piękną, jasną plamę plaży jęzorem rzeki wychodzącą w głąb wody. Zapiera nam dech w piersiach. Zjeżdżamy na dół na parking. Po chwili spacerowania boso powstaje decyzja: kąpiemy się! Woda zimna ale co tam! Justynka szybko się uporała z wejściem, ja mam pewne opory… znów zapiera mi dech – tym razem z zimna :) w końcu poganiana jej pokrzykiwaniami zanurzam się i płynę…też zaczynam pokrzykiwać i orientuję się, że wówczas po prostu jest przyjemniej – jak sobie tak człowiek trochę emocji z siebie werbalnie wyrzuci :) Wychodzimy na plaże – jest upalnie… wskakuję do wody jeszcze raz na jeszcze jedno kółeczko! I po co myśmy się kąpały pod zlewem? Tu o tyle przyjemniej! Jednak czas i stąd dalej ruszać… Teraz wypatrujemy drogowskazów na Maselvfossen – pięknie wyglądające na rysunkach wodospady kaskadowe. Docieramy akurat na czas przekąski co mnie cieszy bo zgłodniałam już jak wilk! Dziwi mnie, że jest tu wielkie centrum kempingowe – w sumie ładnie położone, ale ciut za tłoczne… jednak są i domki i miejsce dla przyczep i dla namiotów… idziemy do wodospadów. I tu znów lekkie rozczarowanie. Owszem, są piękne, ale… prowadzi do nich droga z drewnianym płotkiem, gdzieniegdzie po bokach widać ścieżki kończące się drucianą siatką, a spomiędzy skał nieśmiało wystających z bystrej wody spozierają szyderczo betonowe prostokąty…szkoda…
Niemniej obrazy wciągają mnie i uwieczniam na zdjęciach to resztki piękna, które jeszcze da się powycinać.
Znów dalej… docieramy do ostatniego w naszej podróży promu – bagatela – 115 koron… 84 za auto z kierowcą i 31 za drugiego pasażera. Ale przynajmniej nie dyrdamy zupełnie na około fiordu, tylko go ścinamy w poprzek, od Bognes do Skarberget niewiele przed Narwikiem. No, z tym w Norwegii trzeba się liczyć, jeśli pomyśleć, że mają tylko jedną główną drogę z południa na północ. I nie zawsze opłacalne jest objeżdżanie dziesiątkami kilometrów fiordów jak piękne by one nie były. Ktoś powiedział, że Gairanger jest jednym z piękniejszych fiordów Norwegii. Chyba nie był w Tysfjorden… Widoki nie do opisania. Góry tak inne od tych, które były do tej pory. Wybrzuszone, pękate, pełne obłości… jak wygładzone czyjąś troskliwą dłonią. Czasem przypominają kapelusz olbrzyma, na bakier założony na leniwie złożonej na trawie głowie, czasem dach z kominem, a czasem po prostu przypominają… górę :) Ich układ, zestawienie z kolorystyką wody, z błękitnym niebem upstrzonym chmurkami leniwie przelewającymi się z jednego końca fiordu na drugi, wszystko to powoduje, że właśnie to miejsce jest jednym z piękniejszych jakie do tej pory widziałam. Harmonia kształtów i kolorów. Piękno.
Nasza promowa przeprawa dobiega końca i jedziemy dalej. Uparcie E6. Zachwycając się co i rusz krajobrazami, marinami, i niekończącym się fiordem. Jedziemy nim już dwadzieścia kilometrów i nadal nie widać jego końca. A świadomość, że potem będziemy znów drałować te same kilometry tyle, że po drugiej jego stronie jest lekko rozbawiająca. Choć i irytująca także, co by nie mówić i jak by tu się nie zachwycać to po iluś tam kilometrach już dość :)
Jest 23.00 gdy rozkładamy się na nocleg. Wreszcie nad wodą! Justynka jest zachwycona. Jedyne co ją irytuje a mnie zachwyca to nieustający zachód słońca w ciepłych, pomarańczowo różowych kolorach, oblekających wszystko dookoła i barwiący świat na tak zwany pedalski róż. Zasypiamy, a ja nastawiam budzik na 4.00 żeby iść na zdjęcia…w ten pedalski róż właśnie :)