Wstanie na pedalski róż o świcie mnie się w końcu udało ale nieskutecznie:) róż zmienił się w blady nijaki żółtawy majonez… no i woda gdzieś uciekła… odpływ okazał się tak silny, że na kilkaset metrów od nas wystawały tylko smętnie brązowawe kudły morszczynu. No to jeszcze do 6.00 z kawałkiem podsypiam i jednak idę sobie na spacer z zabawkami. Spotykam przesympatycznego acz bardzo zajętego swoimi sprawami ostrygojada, który przegania dwie mewy. Te z kolei ewidentnie jeszcze nie dorosły do samodzielności bo bezczelnie żebrają o żarcie od rodziców jeszcze gdzieś nad nimi latających. A potem z porannym pokrzykiwaniem na polankę na której stoję, przylatuje kulik. Ląduje niemal do swego pękatego brzuchal w jagodach. Niestety jest bardzo introwertyczny i najdrobniejszy mój ruch powoduje falę wrzasku i pełną urazy ucieczkę na odsłoniętą równię pływową. A szkoda… ale cóż chyba nie chciał być gwiazdą foto :)
Jak zwykle po 7.00 się zbieramy i mniej-więcej ogarnięte jedziemy dalej. Dziś trza nam dotrzeć do półwyspu Varanger – taki jest z grubsza plan. A co nam wyjdzie to nam wyjdzie.
Wsiadamy do auta i wio. Jedziemy i jedziemy i oto staje się rzecz niesłychana: rozstajemy się z naszą nieodłączną towarzyszką, czyli z E6! Teraz naszą wybranką jest droga numer 98, która prowadzi nas do Tana Bro, a potem zamieniamy ją na 75… to ona wprowadza nas w świat do którego zmierzałyśmy dzisiejszego dnia. Docieramy do półwyspu Varanger! Pierwszym przystankiem jest maleńka miejscowość Ekkeroy. Tu ponoć są ptasie kolonie na klifach… Pierwsze co znajdujemy to internet w moim laptopku:) Więc korzystamy bez krępacji uzupełniając notki i sprawdzając komunikację ze światem czyli pocztę mailową.
Potem wyborny spacer (z jedną cofką ze względu na brak karty na której można robić zdjęcia w aparacie) no i doszłyśmy najdalej jak się dało do wielgachnego drewnianego znaku morskiego. Justynka, załamując ręce – bo nie mówi się znak morski - mi tu mówi, że to się nazywa nabieżnik. Kto ma samozaparcie, niech sprawdza co to. Powrót w towarzystwie owiec, również czarnych…
Co do ptasich kolonii – trochę przesada… jest sporo mew, pewnie nawet różnych gatunków, ale nie ma ich jakoś tak powalająco dużo – jak na bulwarze w Gdyni:)
Niemniej krajobraz zachwycający. Jedyne co martwi, to chmury, które szczelnie zaciągnęły akurat nasz półwysep… a MPP (akronim wyjaśniony gdzieś wcześniej) lekko podśmiechuje się idąc zapobiegawczo metr ode mnie. I dobrze, bo bym kopnęła paskudztwo.
Znajdujemy spokojnie i nie nerwowo miejsce na nocleg w okolicy miejscowości Kiberg (przed Vardo). Na kolację kisiel. Próba zagrzania wody kończy się fiaskiem… Na wszystkich bogów co mogło się stać? Oczywiście – maszynka do gotowania… MPP turla się tupiąc brudnymi nóżętami w kamyki, a ja zaczynam warczeć ostrzegawczo. Cóż za upiorny figiel mu do tego durnego łba przyszedł? Maszynka zadziałała na tyle, że koniec końców jakoś ten kisiel się zrobił… ale Paskudztwo spało całą noc na dworze i w nosie miałam, że mu zimno. Jak jutro nie uda się maszynki naprawić to ukatrupię. I zostawię mewom na pożarcie! Ale zostawiam to wszystko na jutro…
Przeglądamy jeszcze zdjęcia uzbierane w ciągu jednego dnia i staramy się zasnąć. Zdjęć jest naprawdę masa… Po wyjeździe pewnie będą ich tysiące… i jak to ogarnąć?
No jakoś będzie trzeba!
Spostrzeżenie dnia - na większości stacji benzynowych podawana jest cena jedynie ogólnie za bezołowiową. W takich przypadkach, na 98% możemy lać zarówno 95 jak i 98 oktanów… Cena jest dokładnie ta sama! Uroczo:)
Smutne – miejsce, które dwa lata temu tak mnie zachwyciło i w którym kilka godzin buszowaliśmy robiąc zdjęcia… dziś zasypane hałdą żwiru… szkoda gadać