Przeliczyłam się… Zachmurzenie 100% i przelotne kropienie nie nastroiło mnie na wstawanie. Tylko gdzieś nad jedną z górek prześwitywało na żółto niebo… Ależ szkoda…
Śpię więc jeszcze do 8.00 po czym jednak zbieram się. Krajobraz wygląda tak samo: szaro i smutnie. Ale takie zdjęcia też mogą być ciekawe! Po drodze oczywiście wyjadam garść jagód:) Tych owoców na pewno najemy się w naszej podróży do oporu! Jagody są tu tak powszechne jak u nas koniczyna… mam wrażenie, że jak jagodowisko zaczęło się na północy, jeszcze w Norwegii, tak kończą się chyba dopiero nad Bałtykiem… a owoce są wielkości niemal borówek amerykańskich – tyle, że dużo smaczniejsze! Jagodom w Finlandii należało by oddać osobny rozdział, ale przecież nie będę tu sonecików ani fraszek układała na ich cześć! Wszyscy wiedzą, że jagody są pyszne, szczególnie zrywane prosto z krzaczka:) do dzioba wpakowane i przeżuwane tak, aby upaprać sobie zęby, język i usta:)
Tak więc nażarłam się trochę tych jagód porobiłam trochę zdjęć, a potem rozpadało się tak, że kaplica… Poszłam pomóc Justynce spakować namiot zanim zamoknie… A potem znów do auta, na ruchomą drogę barki i dalej w drogę!
Śniadanie zjadamy w scenerii jeziornej – no bo jak inaczej? Justynka zauważa, że kratownicą naszej korolki wyhaczyliśmy dużą ważkę… wyciągam ją delikatnie – jeszcze żyje! Jest piękna i naprawdę spora! Ma jedno skrzydło trochę wybrakowane i chyba odwłok lekko się jej sponiewierał… doprowadzam ją delikatnie do porządku, oczyszczam z pajęczyn i innych śmieci przyklejonych na kratownicy. Niestety – orientuję się, że coś ze statecznikami lub jakimś innym systemem nawigacyjnym jest nie tak: ważka chcąc odlecieć ląduje na grzbiecie i miota się. Odwracam ją znów i sadzam na swojej dłoni. Gapimy się na siebie. Pewnie bardziej ja na nią niż ona na mnie – w końcu nie wiem nawet czy jest w stanie mnie zauważyć swoimi złożonymi oczyskami na pół głowy. Jednak ilekroć widzę, że ona próbuje polecieć, tylekroć próba ta kończy się na miotaniu się odnóżami i brzuchem do góry. Chyba już nie da się nic zrobić. Szkoda. Ważki mają w sobie coś z magicznych stworzeń. Wyglądają tak nierealnie… Natura miała naprawdę dobry humor i pomysł na stworzenie tych owadów. Może naprawdę mają w sobie coś ze smoków, tak jak sugeruje to ich angielska nazwa? „dragonfly”… ciekawie by było… zostawiam lekko zasmucona nieszczęsną kalekę na piasku – może powinnam już skrócić jej żywot bo i tak albo coś ją zeżre albo po prostu zdechnie ze zmęczenia i głodu… ale nie umiem. Odjeżdżamy.
Dziś postanawiamy dotrzeć do największego w Finlandii wodospadu zwanego Korkeakoski w gminie Maanika. Ma ponoć 46 m wysokości. Więc musi robić wrażenie! Z drobnymi kłopotami logistycznymi w końcu docieramy… Nie możemy uwierzyć w to, co widzimy… wodospad jest ledwo cieknącą strugą ginącą od połowy wysokości pomiędzy kamieniami… omszonymi, poprzetykanymi paprociami, i przyozdobionymi obalonymi czasem i wiatrem drzewami. Wszystko wygląda jak w bajce… wyglądać tylko aż zza pagórka wyłonią się krasnoludki, wilk albo inne postaci znane z kart dziecięcych książek… Spacerujemy w ostępach a ja mam wrażenie, że gdzieś spomiędzy drzew obserwują nas ciekawskie oczy mieszkańców tej dziczy. Nie koniecznie tylko tych uznawanych przez społeczeństwo za prawdziwych i realnych… I znów – tym razem Justynka – podjadane są jagody… postanawiamy uzbierać sobie znów ich trochę na kolację. Spacer skracamy bo wybrałyśmy jakąś nieuczęszczaną drogę, po której na pewno przechadzka nie jest łatwa, prosta i przyjemna… nam się jednak podoba. Nawet jeśli trzeba trzymać się drzew, przedzierać przez chaszcze i leżące na ścieżce drzewa i jest stromo pod górę tylko po to, aby za chwilę zrobiło się stromo w dół. No dobrze – wodospad okazał się niewypałem w sumie, ale spacer był całkiem miły. Jadąc dalej napotykamy nietypowy jak na nasze oczekiwania krajobraz: niezbyt gęsto kwitnące pole rzepaku a za nim… malutki drewaniany, przycupnięty pod lasem kościółek… Jedziemy obejrzeć – bo jakże by inaczej! Kopułka z drewnianych łusek, wszystko z drewna… oprócz dzwonów i krzyża… który dopiero teraz zdradza, że to cerkiew… łooo!!!... cerkwi w Skandynawii to się nie spodziewałam! Chociaż bliskość rosyjskiej granicy tłumaczyła by to, co zachwycało teraz moje oczy. Jest delikatna i i urokliwa… Obchodzę ją dookoła, niestety – jest zamknięta… Oczywiście – robię kilka zdjęć i wracam do auta… Jedziemy dalej… w bocznym lusterku patrzę jeszcze za oddalającą się drewnianą sylwetką na tle błękitu nieba i drzew… Zatrzymujemy się po raz kolejny na trasie. Tym razem aby zebrać umówione jagody. Przy samej drodze jest trochę pustawo. Ale jak tylko wchodzimy ciut w głębiej las, przed nami, ukryte czasem w wyższej trawie, rozciągają się fioletowe łany, poprzetykane czerwienią borówki czerwonej. Też smacznej, tyle, że bardziej cierpkiej. Zebranie niemal litra jagód zajmuje nam chwilę. Potem już tylko pakujemy garść za garścią słodkich fioletowych kulek o średnicy niemal 1cm do pyska i rozpływanie się z zachwytu i szczęścia… w takim błogostanie snujemy się jeszcze chwilę pomiędzy nie dającymi się od siebie oderwać fioletowymi pastwiskami, aż w końcu dość! Wracamy zdecydowanym krokiem do auta i ruszamy. Po pół godzinie patrzymy na siebie z Justynką… ładne miejsce – jeziorko, pomost i słońce… to co? Zjadamy jagody? No oczywiście! Jagody są z mlekiem i dodatkami osobniczymi: Justynka dodała suszone banany, ja płatki kukurydziane miodowo-orzechowe… pyszne tak, że pomrukujemy z zadowolenia i radości! Jutro pewnie też nazrywamy sobie na kolację! A że przy okazji „podregulujemy” pracę układu pokarmowego? No cóż… życie… ciężkie warunki polarne dopadają nas nawet w słonecznej już popołudniem Finlandii…
Zatrzymujemy się na zdjęcia o zachodzie słońca i ładujemy przy okazji baterie ładujemy… No jakoś trzeba te zdjęcia robić przecież! :) A przy okazji, jak już jesteśmy, to może jeszcze głowę umyć? Czas już najwyższy bo jeszcze trochę to dinozaury zaczną takie miniaturowe tam biegać pomiędzy tymi włosami…Miejsca na nocleg jakoś dziś brak… Jedziemy i jedziemy. Zdążyło się zrobić ciemno… co jakiś czas przejeżdżamy przez zasłony mgieł spowijających okoliczne polany bądź pola… W końcu dojeżdżamy do miejscowości Sysma. Z niej odbijamy na małą miejscowość Supelto – może znów uda się zanocować na wyspie? Eh… tym razem nie mamy szczęścia… jest za późno… już niemal 23.00… Chwilę jechałyśmy dziś drogą numer 4 – krajową… Dramat! TIRy, tłok, hałas… oświetlenie nad ulicą… jakoś tak nie po bożemu…:) Niestety teraz już raczej tak właśnie będzie – coraz tłoczniej i bardziej ucywilizowanie… Namiot rozbijamy na leśnym parkingu – rano chcemy na wyspę barką się przedostać. Nastawiam budzik na 5.00 może będzie tu coś ładnego do pobawienia się o świcie? Słońce wschodzi tu o 5.33… To, co nas otacza jest zagadką, która rozwiąże się o poranku…