Wczesno-poranna pobudka po 4 godzinach spania… Jest 6.30, a ja jestem na wpół przytonma…w kubku paruje herbata… czarna – co myśli rozjaśnia… odganiam resztki snu…
Wpakowanie się na prom okazało się banalnie proste, zostawiłyśmy auto i w pełnym umundurowaniu (plecak foto, doktorat pod pachą, plecak z żarciem i piciem wszelakim, Kazimierz i Krówka oraz kilka pozostałych niezbędników podróżnych) wydostałyśmy się na pokład. Żegnamy się z Estonią i z Turku. Ja w myślach po raz kolejny żegnam się z moimi przyjaciółmi, uśmiecham się do tych kilku wspólnych chwil jakie udało nam się tu spędzić… tak bardzo się z tego cieszę… !!!
A na promie jak to na promie… tłum ludzi, bar z zabawami, konkursami, muzyką na żywo, drinkami i piwem… Znajdujemy dość szybko swoje miejsce – fotele tuż przy szybie z rozległym acz niewyraźnym przez brud i jakość szkła widokiem na rufę i krajobraz za nią. Rejs trwa 10 godzin. Viking Line jest nawet przystępny cenowo – za nas i auto zapłaciłyśmy niecałe 40 euro (oczywiście wykupione wcześniej). Ludzie na parkiecie zaczynają się rozkręcać… jest jedna pani w wieczorowej sukni, są czjeś urodziny, jest kareoke… zabawa na całego! Zaczepiają nas jacyś rozweseleni już procentami Szwedzi relaksujący się na tak zwanej konferencji pracowniczej… Na szczęście dają sobie spokój. Justynka podsypia, a ja maltretuję siebie i doktorat. I jakoś to leci… godzina za godziną… godzina za następną godziną. Prom przybija do Marienhamn na Alandach. Pogoda znów marna… ani słońca ani wyrazistych chmur. Szarość i dwuwymiarowy krajobraz… A szkoda – setki porozrzucanych niechlujnie wysepek nawet teraz wyglądają ślicznie… choć wiem, że na zdjęciach będą wyglądały mocno poniżej przeciętnej. Wszystko jest tutaj takie dopracowane: drewniane domki, płotki, dróżki, pomościki na łódeczki… wszystko to poprzeplatane mini-lasami na wysepkach… wyobrażam sobie jak pięknie musi to wyglądać o poranku, w blasku wschodzącego słońca, lub też w ciepłych barwach zachodu… A zamiast tego wczesne popołudnie tonące w nijakich szarościach i porywisty wiatr nie dający nawet spokojnie postać i pogapić się dookoła. No cóż – życie – jak to się mówi…:)
Przed 19.00 już naszego czasu – bo w Finlandii mają 1-godzinne przesunięcie – lądujemy w Sztokholmie. Dość szybko i sprawnie się z niego wynosimy, dla frajdy i na osłodę dla Justynki zaliczając jeszcze jeden kilkukilometrowy bardzo ładnie zrobiony i oświetlony tunel. Po co targować się przez jakie osiedla czy dzielnice ma iść obwodnica czy autostrada niezbędna w tak dużym mieście, skoro można ją po prostu zrobić w skale pod miastem:)
Uciekamy z miasta i w szybko zapadającej nocy, najpierw drogą E4, zmienioną w Norkoping na E22 kierujemy się na Kalmar. Nocleg, niestety przy samej drodze, ale za to na trawie i z zadaszonym miejscem na ewentualne poranne śniadanie. Jak do tej pory Szwecja przywitała nas deszczem, który w pewnym momencie przeszedł w tak rzęsistą ulewę, że wycieraczki w naszym dzielnym autku nie dawały rady… Jak to nie dawały? A no tak normalnie – chodził na całą parę a przez szybę i tak było gówno widać bo strugi deszczu na szybie i przed nią…
Pierwszy raz w czasie wyjazdu zdarzyło mi się właśnie dziś zasnąć w aucie… walczyłam nawet na początku z sennością, ale potem na siłę otwierane powieki jednak opadły… Justynka została na jakiś czas sama na posterunku… dała sobie radę!
Ciekawostka dnia:
Na stacji benzynowej dowiadywałyśmy się o opłaty na autostrady, których nie da się uniknąć wyjeżdżając ze Sztokholmu. Powiedziano nam, że obcokrajowcy nie płacą za autostrady ani grosza… nie miałyśmy okazji przekonać się ile w tym prawdy, bo spotkania z policją nie przetrenowałyśmy na płatnym odcinku drogi, a u Szwedów najwyraźniej funkcjonują winietki, bo bramek płatniczych nie było…