Lotnisko Rębiechowo… kolejka i inne przyjemności i o dziwo brak kłopotów. Okazuje się że odwołano wczoraj loty – niemożliwe, a nie dziś kiedy ja lecę? – i w związku z tym dzikie tłumy pakują się do odprawy… Seweryn i Vincent odwieźli mnie nie nerwowo i sprawnie. Do rzeczy które pozostały doliczam jeszcze namiot. Nie nie… mama go dowiozła, oczywiście… ale okazało się, że ze wszystkim tym po pierwsze przekraczam dopuszczalną wagę bagażu a po drugie nie jestem w stanie za bardzo sama sobie poradzić z oboma plecakami… jeden ważący jakieś 23 kg i drugi mniejszy ważący około 10-12 kg… Tak więc namiot pojedzie do Krakowa i spotkam się z nim w mieście Meksyk dopiero… coż – mogło być gorzej!
W zestawie bez namiotu mój bagaż główny jest jak aptekarski – waży dokładnie 20,0 kg !!! odprawiam się sprawnie i idziemy Na górę. Chłopaki po uściskach, słowach pożegnania odchodzą…
A ja robię znów pierwsze samodzielne kroki w nową pełną pewnie przygód podróż…
Nie będę się powtarzać z opowieściami o emocjach jakie towarzyszą mi za każdym razem… To niesamowite, że mimo iż wiem że to nie pierwsza i nie ostatnia podróż… to jednak czuję się tak jak i wcześniej… jakby to właśnie BYŁA ta pierwsza i jedyna… czy to nie jest trochę jak z miłością? Jak z tańczącymi we krwi endofrinami czy innymi tam związkami odpowiedzialnymi za uczucie miłości, podniecenia i niespokojności duszy?
Lecę ponad chmurami, świetlistymi obłokami złota i cieszę się jak dziecko… nerwy związane z bieganie po monachijskim lotnisku na kolejny samolot z wywieszonym jęzorem mam już za sobą… Za chwilę ląduję w Londynie…