Dziś jest mieszanka tematyczna… o środowisku zdecydowanie mało, więcej o genetyce bakterii, mutacjach i pracy w laboratorium z koloniami i szczepami bakteryjnymi… na szczęście „moje” wykłady są do południa zbite w jeden blok programowy. Spokojnie wysłuchuję wystąpień. Moim ulubionym staje się wykład Włoszki mówiącej z tak silnym akcentem, że często mam wrażenie iż ona po prostu mówi po włosku :) Opowiada o bakteriach i biofilmie we włoskich serach :) rewelacja! Nigdy do tej pory nie myślałam o serach w ten sposób… jest to ostatni wykład przed lunchem i wszyscy zacznają być bardziej głodni…
W drodze do domu w autobusie spotykam pierwszego na swej drodze Mariachi :) pięknie, na prawdę pięknie śpiewa... podkład muzyczny ma z płyty, ale mi to nie przeszkadza:) po kilku piosenkach zbiera pieniążki, więc daję mu tez jakieś drobniaki... usmiecham się do siebie i do niego... to takie fajne!
Ja się przenoszę do domu – dziś 17-ty i czas na usamodzielnienie się i przeniesienie do Hotelu: moim wybrańcem zostaje Mayan Hotel 10 minut od domu chłopaków. Ale najpierw wspólny lunch, u nas nazywany po prostu obiadem:) Kucharzem na dziś zostaje George, przygotowując jakieś niemieckie danie. Za zabezpieczam tak zwane tyły, czyli coś na wieczór – wybór pada na ciasto marchewkowe…
George przygotowuje zapiekankę bardzo pyszną! W jej skład wchodzą nasze klusku lane a może bardziej kładzione, podsmażona cebulka i szczypiorek, ser i przyprawy… potrawa prosta ale niesamowicie pyszna…
Wraz z Geo (umówmy się, że to skrót od Georga) urządzamy sobie wyścig ze słońcem… staramy się dotrzeć do plaży zanim słońce zajdzie… można powiedzieć, że w związku problemami komunikacyjnymi i długim czasem oczekiwania wychodzi na remis… Załapujemy się na ostatki a potem już nadchodzi zmierzch. Wracamy więc do ciasta marchewkowego i mojego spakowania się przed wyprowadzką. Ciasto okazuje się przepyszne!!! Bałam się, że chłopaki – którzy maja tu również swoją wersję nazywaną carrot-bread, nie zasmakują się w polskiej wersji ciacha. Na szczęście wszystko przebiega po mojej myśli i ciasto znika w miarę sprawnie z tacy :)
Potem szybki zapakunek i Manolo zawozi mnie do hotelu. Zanim jednak opuszczam dom przekonuję – no, za dużo to się nie musiałam namęczyć – Geo żeby się jutro ze mną wybrał… na małą przygodę:) jaką? A o tym to już jutro :)
W Hotelu poznaję pewnego Anglika… a co jest w nim nietypowego? A to że od 13 lat mieszka w Warszawie i mówi po polsku… tak więc przez zaśnięciem ucinam sobie jeszcze pogawędkę… w Meksyku, z Angolem, w języku polskim… cóż za mieszanka :)
Martwi mnie tylko odczuwalne i denerwujące drapanie w gardle… to przez tą cholerną klimatyzację w Hotelu i w autobusach (szczególnie pewnie odbija się ten niedzielny: z pingwinami)… ech… kupiłam mucoangin – mam nadzieję, że pomoże!!!