Poranek jest piękny. Słońce przedziera się przez szpary w dachu i okiennice. Szybciutko wstaję i pierwsze co robię to wychodzę przed domek. Jest cudownie… rozglądam się zachwycona dookoła. Nasze noclegowisko jest gdzieś dżungli, otoczone palmami i roślinnością, której nie znam. Przy domku, jak jabłonki rosną dwa drzewka bananowe na których właśnie dojrzewają owoce. Z buszu docierają do mnie ptasie dyskusje i pokrzykiwania. Tak wiele dźwięków, których absolutnie nie znam. Wszystko tu jest zupełnie inne. Jest 7.00 rano. Geo kąpie się i zbieramy się na śniadanie. I znów zaskoczenie. Jajka, trzy rodzaje płatków z mlekiem, kawa, herbata, grzanki z dżemem i świeży arbuz… no rewelacja… po śniadaniu szybka decyzja: skoro już tu jesteśmy not o chyba skorzystamy z tego kajaka…
Pakujemy się do niego i sprawnie odbijamy od brzegu. Woda jest wspaniała… słodka, ciepła i tak błękitna... wiosłujemy wzdłuż dżungli zachwyceni tym co dookoła. Tak bardzo chciałoby się zostać tu dłużej… ale dziś i tak czeka na nas dużo wrażeń! Aby zdążyć na czas wracamy. Pod koniec oczywiście kąpiel! Odwiązuję na koniec kajak od boi – Geo wraca do brzegu sam, a ja dopływam wpław. Czuję się cudownie! Nawet gardło jakby mniej boli!
Wyjeżdżamy około 10.30. Zabieramy po drodze dwójkę Stapowiczów: Kanadyjkę i Meksykanina podróżujących sobie po kraju: artystów występujących jako żonglerze, ogniomistrze czy jak to tam nazwać… podwozimy ich kawałek, poczym oni zostają na głównej drodze, a my odbijamy w dżunglę – do jednych z piękniejszych i najlepiej zachowanych riun w Meksyku – do Calakmul. Po godzinie jazdy średniej jakości drogą (ale jednak drogą) docieramy na miejsce. Nie jest tu na szczęście tak turystycznie jak w Coba czy w Tulum. I dobrze!!! Zostawiamy auto i wyruszamy. Za wjazd musieliśmy zapłacić najpierw 40 peso od osoby a potem kolejne 50 peso za wejście na teren ruin Wjazd płatny bo to park narodowy. Ruiny robią niesamowite wrażenie!... ogromne, przytłaczające i pochłonięte przez dzicz… drzewa wspinające się po schodach piramid, pnącza wrastające w ściany budynków, ptactwo uwijające się pomiędzy blokami skalnymi… słyszę głośny trzask łamanych gałęzi.. co do diabła się tam dzieje?? I znów i znów… dostrzegam wyraźne ciemne kształty przemieszczające się wśród koron drzew. O matuchno… chyba się posikam ze szczęścia!!! Małpy – tyle hałasu robią małpy!!! Przyglądam się im zafascynowana, uśmiechnięta od ucha do ucha, zachłyśnięta tym co widzę… pośród bielejących ruin miasta majów buszują małpy… jak w filmach przyrodniczych które oglądałam w telewizji… a teraz widzę to na własne oczy… nadal nie mogę w to uwierzyć… wydaje się to zbyt piękne aby mogło się zdarzyć właśnie mi… jak w transie jakimś zwiedzam resztę ruin… Wspinamy się na najwyższą piramidę, z której szczytu widać zielony ocean dżungli. Małpy otaczają nas zewsząd… dostrzegam rozbujane gałęzie i słyszę trzask łamanego drewna… widzę ciemne sylwetki sprawnie śmigające pomiędzy zielenią liści. Jakiś nie znany mi zupełnie ptak (Geo mówi, że to duży black-bird, cokolwiek by to znaczyło…) wydaje z siebie dogłosy zbliżone do zabawek dla dzieci do lat trzech :) rozbraja mnie to … obserwujemy zachód słonca z pewnym namaszczeniem i w podniosłych nastrojach… w obwieszonym owocami krzaku słyszę natrętne brzęczenie… ale wielki owad musi to być… sprawdzam i okazuje się że to błękitny jak letnie niebo koliber… zachłystuję się i gapię na niego kilka sekund, po czym on spłoszony znika niczym wróżka z bajki…
Wracamy do auta gdy jest już ciemno…
Droga przez dżunglę w nocy wydaje się inna… wyjeżdżamy w końcu do cywilizacji, dojeżdżamy do Xpachil (to stara nazwa w języku majów, czyta się jak „eszpachil”) i tu nasze drogi się rozchodzą…
Chciałam jechać na stopa, ale po ciemku jakoś nie mam przekonania… w dzień ma się większą kontrolę nad wszystkim…tak mi się przynajmniej wydaje. Łapię więc autobus do Escarzugi. Mocny uścisk na pożegnanie, życzenie powodzenia w naszych dalszych podróżach i ot… zostaję sama. Do Escarzugi docieram po 22, a dalszy autobus mam o 0.40… spoko… nawiązuję pół migową rozmowę z siedzącą obok dziewczyną z usypiającym siostrzeńcem na kolanach… jakoś to wbrew moim obawom idzie! Autobus oczywiście spóźnia się pół godziny… wsiadam do zatłoczonego i wiejącego chłodem pojazdu i mkniemy przez jeden z piękniejszych myślę rejonów Meksyku… Zasypiam jednak niemal natychmiast – myślę że jednak mam gorączkę… w Coatzocoalcos czekają już na mnie… będę tam o 7.35…