Zadziwia mnie jedno... siedzę na tylko już kilka dni ale i tak podróżuje... czuję że czas już wyruszyć i fizycznie dalej ale obiecalam że jeszcze środę zostanę i pójdę do cioci na obiad:) Farida cioci oczywiście:)
A Farid teraz zaproponował żebym z nim w piątek poejchała autem do samej Puebli to zatrzymamy się jeszcze w Veracruz w oceanarium... kuszące i po namyśle zgadzam się...
kalkuluję sobie trochę, że żal mi tego oczekiwania na tatę - gdybym wiedziała że dopiero we wtorek dojedzie pewnie bym południe Meksyku pozwiedzała jeszcze przez kilka dni a nie uciekała w pośpiechu z Calakmul... a z drugiej strony nie pomieszkałabym z meksykańską rodziną i nie doświadczyłabym codziennego życia tutejszego ... no i nie odbyłabym smakowej podróży po Meksyku... I pewnie nie skończyłabym zdjęć które musiały być przygotowane i nie wydobrzałabym po chorobie i pewnie nie podciągnęłabym się w porozumiewaniu się i nie poznałabym tak dobrze rodziny Farida... więc jeśli na to spojrzeć to wcale nie wyszłam tak źle na zostaniu tutaj :) choć tyle miejsc tu czeka na mnie i woła mnie donośnie... ale i tak przecież wszystkich nie dam rady zobaczyć...
na śniadanie Sara przygotowała emparadas - czyli pierogi z tortilli nadziewane serem tutejszym zwanym queso de hebra (czyli ser włóknisty) i pieczarkami i cebulą... pychota! zjadłam dwa i wymiękłam...
popracowałam trochę i na 14.00 pojechaliśmy do cioci. Tu kolejna niespodzianka - potrawka z dyni, cebuli, kukurydzy, chile, pomidorów i papryki... do tego ziemniaki na wpół gotowane na wpół usmażone chyba... oni nie obierają ziemniaków ze skórki wogóle bo tam najwięcej witamin i smaku... i mają całkowita rację! ziemniaki są lekko nakrojone i skropione oliwą... pyszne... potem jednak wchodzi na stół kolejne danie... i tu zamieram... w szklanym żaroodpornym naczyniu parują zapieczone banany pod skórką z sera... słone i słodkie? wszystko oczywiście pływa w cidownym złotym maśle i pachnie neisamowicie... nakładam sobie na talerz, odkrawam pierwszy kawałek i ... mmmmmm... niebiańskie! lekko słonawy ser przyrumieniony w pierkarniku, słodkie i rozpływające się w ustach banany podsypne dodakowo odrobiną cukru... a wszystko dopełnione nutką maślaną... usmiecham się do siebie...
potem sobie myślę, że muszą mnie mieć za jakieś dziwadło tutaj... co mi nie dadzą do zjedzenia to ocham i acham jak jakaś nawiedzona... ale co zrobić gdy takie to wszytsko pyszne... trafiające dokładnie w moje upodobania i tak mile łechczące moje kubki smakowe... oprócz tego sosu który się nazywa mole (tego z czekolady) nie mogłam ani skrzywić się na cokolwiek... wszystko powodowało zachwyt na mojej wypchanej pysznościami buzi :) a to z kolei powodowało zachwyt na twarzach wpatrzonych w moje oblicze i wyczekujących reakcji gospodarzy... więc w sumie wszystko dobrze :)
Wieczorem jeszcze wyjście na próbę muzyczną Farida... zaczęłam robić zdjęcia i założyłam słuhcawki BHP na uszy... ja doceniam muzykę, ale jego gitarzyści chyba nie koniecznie przejmują się ilością decybeli wytwarzaną w małym i słabo wygłuszonym pomieszczeniu...
a zapomniałam wspomnieć... dziś doświadczyłam pierwszego dnia zimowej pogody w stanie Veracruz, w strefie nadmorskiej... jest około 25 stopni celcjusza... wilgotność 500% i trochę duszno... niskie ołowiane chmury i zrywający się silnymi podmuchami wiatr... morze zaczyna pienić się i rozpędzać... potem zaczyna padać... na dworzu wciąż jest natrętne 25 stopni...